Profesjonalizm i głębia
Zobacz video
Napisy w twoim języku zamieszczone są w opcjach odtwarzacza YouTube.
Przeczytaj
Profesjonalizm i głębia
Z Hubertem Kowalskim – muzykiem, dyrygentem i kompozytorem rozmawia Dariusz Dudek.
O byciu chrześcijaninem z głębi swego serca będę miał ogromną przyjemność porozmawiać z gościem Kościoła Męsko-katolickiego panem Hubertem Kowalskim. Dobry wieczór!
Dobry wieczór!
Hubert Kowalski – muzyk, kompozytor, wokalista, kontrabasista, ale też osoba wierząca. Kto był pierwszy? Hubert-muzyk czy Hubert-chrześcijanin?
Trudno na to odpowiedzieć! Jeżeli przyjąć, że Hubert-chrześcijanin powstał w chrzcie to można się pokusić o stwierdzenie, że jednak chrześcijanin był pierwszy. Z drugiej strony, kto wie, czy taki mały chłopiec, który przed momentem chrztu miał już zasób talentów czy wrażliwości muzycznej, którą Pan Bóg mu dał… Gdyby brać pod uwagę fakt momentu rozpoczęcia muzycznego kształtowania się, ukierunkowania się ku muzyce, to zdecydowanie chrześcijanin był pierwszy – z racji chrztu. Z drugiej strony, każdy wierzący, albo większość wierzących, zdaje sobie sprawę z tego, że sam chrzest nie jest gwarantem tego, że człowiek jest naprawdę głęboko wierzący, że przeżywa swoje życie w duchu wiary i rzeczywistości osobistej relacji z Bogiem. Stąd, gdyby na to spojrzeć, to moment mojego – teologicznie mówiąc – nowego narodzenia nastąpił po momencie zaawansowanego zaangażowania w edukację artystyczną. To jest dość złożone pytanie, trudno na nie jednoznacznie opowiedzieć.
Czy może Pan powiedzieć, jak zrodziła się ta pasja do muzyki, co było jej początkiem?
Na pewno fakt, że w wieku lat 17 rozpocząłem edukację artystyczną – czyli dość późno – to był moment kluczowy. Popchnął mnie on do zajmowania się muzyką i w jakimś sensie otworzył przede mną furtkę do nowej przestrzeni muzycznej, którą może przedtem intuicyjnie wyczuwałem i odbierałem w emocjach słuchając różnej muzyki, ale w tym trybie edukacyjnym staje się to jednak zupełnie inne, bardziej bliskie i realne.
Myślę, że wrażliwość muzyczna kształtowała się we mnie wcześniej w domu rodzinnym. Moi rodzice nie są muzykami, ale zawsze popychali mnie do angażowania się w muzykę, chodziliśmy na koncerty. Zachęcali mnie do bycia w scholkach czy chórkach w szkole. To towarzyszyło mi w domu od małego. Natomiast niewątpliwie momentem wywrotowym jest pójście do szkoły muzycznej.
Pasja do muzyki rozwijała się – dzięki rodziców, dzięki zainteresowaniom. Czy widzi Pan w tym jakieś Boże prowadzenie? Czy to była droga zaproponowana przez Niego?
Wszystko postrzegam jako dar Boży. Życie jest darem Bożym, talenty, charakter, wrażliwość ludzka, osobowość – to są dary Boże. To, jakich ludzi spotyka się na drodze, którzy w jakimś sensie są punktem odniesienie, ukierunkowują nas, obijamy się od nich, albo jesteśmy przy nich i otwierają nam nowe drogi. Życie jest bardzo złożone, składa się z wielu elementów i wszystko postrzegam jako pewnego rodzaju dar Boży.
Myślę, że mam wrażliwość, którą Pan Bóg mi dał. W moim przypadku jest to ewidentne – nie ma drugiej takiej rzeczywistości, drugiego takiego języka, którym by tak mocno i tak dobitnie Pan Bóg do mnie przemawiał, jak przez muzykę. To zdecydowanie jest jakaś Jego droga. Pytanie na ile ja się w tym odnajduję i na ile odpowiadam na to, co On mi zaplanował.
Czy muzyka była też miejscem, gdzie odkrył Pan Boga żywego?
Tak. Myślę, że gdyby nie muzyka – jakkolwiek górnolotnie i abstrakcyjnie to brzmi, choć możemy to ukonkretnić – to nie odkryłbym Boga w sensie osobowym, tak jak znam Go teraz.
Jeden ze znajomych zachwycał się wspólnotą zakonną, gdzie Liturgia godzin była prowadzona w bardzo piękny sposób – była cała śpiewana w rzeczywiście piękny sposób. Mówił, że on tam „odpływał”, bo tak mocno go to poruszało. Nasz inny, wspólnot znajomy, gdy to usłyszał obruszył się i stwierdził, że to wcale nie jest najważniejsze, że nie chodzi o estetykę, ale o to, by spotkać Pana Boga. Ale prawdą jest każda droga do poznania Boga jest dobra. Jednemu pomoże jakaś, za przeproszeniem, plastikowa figurka Matki Bożej, a drugiemu – wielkie oratorium.
Szczerze powiedziawszy nie nam oceniać! Pan Bóg ma swoje sposoby, by dotrzeć do ludzi. Myślę, że coś jest bardziej uprzywilejowane, gdyż widzi się po konkretnych przypadkach, że coś się sprawdza, albo – coś się bardziej sprawdza, a coś mniej. Tych dróg jest nieprawdopodobna ilość! Ale na pewno ważne jest to, że człowieka zawsze poruszało piękno. Szeroko rozumiane piękno. Stąd człowiek zawsze miał potrzebę kreacji. Chciał się w jakiś sposób wyrazić, albo głębię ducha, która odczuwał w sobie, chciał przekazać w jakiejś formie, w tym w formie muzycznej. I jeśli człowiek się spotyka z takim pięknem to jest to dla niego bardzo poruszające. Czy to w nim zrodzi jakąś otwartość na coś bardziej duchowego to kolejna sprawa. Natomiast człowiek jest wrażliwy na piękno, a Pan Bóg jest piękny i to porusza!
Nie wystarczy tylko estetyka. Jest pewne niebezpieczeństwo… Można pójść w takim kierunku, że przygotowuje się coś świetnie artystycznie i powstaje coś, co ja nazywam „produktem religijnym” – piękny i dobry! Tylko niebezpieczeństwo polega na tym, że możemy zostać tylko na poziomie estetyzmu.
Drugie niebezpieczeństwo, pojawia się gdy sytuacja jest odwrotna. Jesteśmy bardzo uduchowieni. Mamy głębokie przeżycia, często bardzo autentyczne! Nie mówię tego z ironią. Są one bardzo szczere. Ale usprawiedliwiamy nasz brak profesjonalizmu w podejściu do pewnych działań w Kościele, który powoduje, że „produkujemy kicz”. Choć może on być bardzo autentyczny i duchowy! I to jest też pewnego rodzaju niebezpieczeństwo. Bo to znowu powoduje, że zabieramy całą tą rzeczywistość, tą przestrzeń silnego oddziaływania i poruszania ludzkich serc. Dlatego ja jestem przekonany, zgodnie z tym co obserwuje w moich działaniach, że najlepsze rozwiązanie jest wtedy, gdy te obie rzeczywistości się przenikają i rozwijają równolegle.
Ma Pan też doświadczenie prowadzenia różnych zespołów. Czy stara się Pan, oprócz profesjonalizmu, dawać jakąś formację dla ludzi, którzy angażuję się w tych grupach, które Pan prowadzi czy prowadził?
Jeśli dotyczy to funkcjonowania w łonie Kościoła, jeśli biorę na warsztat utwory z przeznaczaniem liturgicznym, ewangelizacyjnym, czy jakimś innym, który ma treść mówiącą o Panu Bogu to nie potrafię sobie wyobrazić takiej sytuacji, bym nie zwrócił ludziom uwagi, że jedną stroną są pewnego rodzaju umiejętności wokalne – jeśli mówimy o wokalistach – a drugą stroną jest osobiste zrozumienie tego, co się przekazuje. Śpiewający człowiek przekazuje jakąś treść.
Ludzie przyjeżdżają na taki warsztat i są ze mną tylko w weekend: piątek, sobota i całość kończy się w niedzielę Eucharystią. Ja widzę zmianę w ich twarzy, nie muszę nic od nich słyszeć, widzę zmianę na ich twarzy.
Po tylu latach, po setkach takich warsztatów, które przeprowadziłem to już sam się uśmiecham w duchu… Bo jestem przy każdym kolejnym spotkaniu na nowo zaintrygowany przez Boga i tak sobie mówię: To co Panie Boże, to co tym razem? Uda się, czy się nie uda? Jakie będą efekty? Jak to w ogóle zadziała?
Pan jako dyrygent jest liderem dla tych ludzi. To jest kolejny bardzo ważny wątek, który towarzyszy mi osobiście i wielu innym mężczyznom w dzisiejszych czasach – mężczyzna jako lider, ten który prowadzi, który pomaga we wzroście innych. Czy Pan patrzy tak na swoją pracę?
Dyrygent musi być liderem! Dyrygent, który nie jest liderem, nie skupia w sobie pewnych cech, trudno mu być dyrygentem! Przez to właśnie zawód dyrygenta jest bardzo trudny.
Ja mam o tyle komfortową sytuacja, że mam takie doświadczenie w Kościele. Ja rozumiem, że mam ze sobą braci i siostry. To znaczy, zdaję sobie sprawę z tego, że dla mnie, jako lidera, by ich poprowadzić, kluczowe jest to, by ich pokochać. Ja muszę ich pokochać. Co to znaczy dla mnie, tak konkretnie? Na przykład, muszę z pewną pokorą i pewnym szacunkiem podejść także do tych, którzy mają bardzo znikome umiejętności.
Dokonuj się coś bardzo głębokiego i duchowego. Nawet nie trzeba tego mówić, ani definiować. Dokonuje się coś takiego, że ten ktoś widzi nagle, że szanuje się go jako człowieka. To znaczy, jego tożsamość nie jest w jego umiejętnościach. Umiejętności są owocem jego tożsamości jako człowieka. A każdy człowiek, którego spotykamy jest kompletnie inny. Każdy, którego spotykamy, ma coś niepowtarzalnego, co złożył w nim Pan Bóg, czego ja nigdy nie będę miał. Sztuka moich działań, ale to jest generalnie myślenie Kościoła, polega na tym, by we wspólnocie braci i sióstr, pomóc drugiemu odkryć co to jest, jaki jest jego dar. I to się w tych działaniach artystycznych pięknie dokonuje!
Musimy się nauczać wybierać. Wybierać to, co jest naprawdę ważne i istotne dla nas. Musimy mieć jakiś cel. Mężczyzna musi mieć jakiś cel, do którego będzie dążyć.
Dużo tych celów. I to rozmaitych. W zależności czy jego działanie dotyczy rodziny, małżeństwa, wspólnoty, życia w Kościele… Te cele są różne! To jest niezwykle obszerna kwestia. Myślę jednak, że czymś kluczowym dla mężczyzny wierzącego jest bycie autentycznym. Kiedyś usłyszałem takie zdanie wypowiedziane do mnie, aż nie wiem czy wypada mówić! Usłyszałem, gdy prowadziłem taką refleksje w formie niby-wykładu. (Ja traktuję to jako komplement. Bardzo ciekawy, nikt mi tego nigdy nie powiedział wcześniej! Usłyszałem to od mężczyzny, co jest warte zaznaczenie!) Ten mężczyzna dziękował mi za wypowiedź i bardzo się ucieszył, że ja nie jestem taki nawiedzony. I to mnie zastanowiło… Zdałem sobie sprawę, już trochę czasu upłynęło, odkąd to usłyszałem, że coś w tym jest. Mężczyzna nie może być nawiedzony! To znaczy, żeby dobrze to zrozumieć, myślę, że musi być w nim wyczuwalne to, że on łączy niebo z ziemią.
Normalny mężczyzna. Nie jakiś wyidealizowany. Tylko człowiek, który pokazuje, że nawet w nieidealnej rzeczywistości, w której funkcjonuje zostawia miejsce żeby działał Pan Bóg. Powraca nam tu św. Paweł – pozwolić, żeby Chrystus żył we mnie. Zrobić tylko tyle. I w tym być autentycznym. To jest sztuka. Nie popaść w jakiś źle rozumiany odlot.
Wtedy, wydaje mi się, że mężczyzna jest takim gwarantem autentyczności, prawdy i bezpieczeństwa.
Puentując jakoś naszą rozmowę… Myślę, że trzeba podkreślić, że trzeba się starać, modlić się, prowadzić rozmaite działania, spotkania, rozmowy, żebyśmy mieli naprawdę głęboko wierzących mężczyzn. Za tym idzie wezwanie: odwagi! Odwagi! Bo bywa bardzo często tak, że mężczyźni mają pewien kłopot funkcjonowania w Kościele. Jest taka sama rzecz w przestrzeni muzycznej.
I wtedy rodzą się mężczyźni – Boży wojownicy, w bardzo dobrym tego słowa znaczeniu. Tacy, którzy naprawdę z wielką siłą przemieniają rzeczywistość wokół siebie. Oni nie muszą mieć super odlotów duchowych, czynić cudów, prowadzić jakichś spektakularnych działań. Gdy się przekonają i doświadczą, to zaczyna żyć w nich Chrystus i to ich popycha w taki sposób, że oni żyją w normalny sposób, ale siła ich odziaływania jest nieprawdopodobna. Myślę, że tego trzeba sobie życzyć. A przy okazji muszę sam sobie życzyć, że mężczyźni nabiorą odwagi do tego, by dorównać kobietom w strukturach muzycznych w Kościele.
I miejmy nadzieję, że tak się właśnie stanie. Wszystkich, którzy chcieliby dołączyć do zespołów muzycznych w Polsce i nie tylko – zapraszamy. A Panu, Panie Hubercie dziękuję za rozmowę i za wiele cennych refleksji. I życzę odwagi!
Dziękuję.
This post is also available in: English (angielski) Español (hiszpański)