Inna rzeczywistość
Zobacz video
Napisy w twoim języku zamieszczone są w opcjach odtwarzacza YouTube.
Słuchaj
Przeczytaj
Misja Zgromadzenia – Uczeń:
Inna rzeczywistość
Jurek: Szczęść Boże! Nazywam się Jurek Karpiński, a to moja żona Monika. Jesteśmy małżeństwem już z ponad trzydziestoletnim stażem. Mamy czwórkę dzieci: trzy córki i jednego syna. Nasze dzieci są już dorosłe. Mieszkamy w Wojniczu, niedaleko od Tuchowa.
Monika: I w związku z tym, że mieszkamy tak blisko Tuchowa, to często, w młodości, chodziliśmy na pielgrzymki do Tuchowa. Byliśmy też związani z Dziewczęcą Służbą Maryjną, a wszystkie zjazdy Dziewczęcej Służby Maryjnej odbywały się właśnie w Tuchowie. Nasz związek z tym miastem jest już dość długi. Myślę, że od ponad czterdziestu lat pojawiamy się w Tuchowie, czy to chodząc pieszo, czy też jeżdżąc na wyjazdy czy pielgrzymki.
Jurek: To były nasze pierwsze spotkania z redemptorystami, zupełnie niezobowiązujące. Z tej tylko racji, że mieszkaliśmy niedaleko od Tuchowa i znaliśmy redemptorystów dlatego, że mają tam dom zakonny.
Monika: Natomiast nasz ściślejszy związek z redemptorystami, rozpoczął się gdy nasze dzieci pojechały na Redemptorystowskie Dni Młodych do Tuchowa i tam dowiedziały się o Zespole Misyjnym „Wschód”. Wkrótce, pojechały na swój pierwszy wyjazd z Zespołem. Córka była pełnoletnia i mogła jechać sama, natomiast syn, był niepełnoletni…
Jurek: Miał wtedy 16 lat…
Monika: Dokładnie tak. I w związku z tym, pojawił się problem, czy może jechać sam, czy nie. O. Witold, przewodniczący Zespołowi Misyjnemu „Wschód”, zaproponował mężowi, żeby ten pojechał razem z synem, mimo że nie był członkiem Zespołu.
Jurek: O. Witkowi chodziło bardziej o samochód, niż opiekuna (śmiech), ale umówmy się, że Duch Święty działał. Bardzo się cieszę, że się tak stało, bo przez to wydarzenie trafiliśmy z żoną do Zespołu Misyjnego. Ja pojechałem wtedy pierwszy raz, bez żony, z tej racji, że potrzebowano tylko jednej osoby jako opiekuna i kierowcy samochodu. A żona była wtedy niejako z boku. I to był nasz pierwszy kontakt z Zespołem Misyjnym. Czym jest ta grupa? O niej bowiem mówimy, a nie wszyscy muszą znać tę wspólnotę. Zespół Misyjny „Wschód”, to stowarzyszenie redemptorystów i osób świeckich, które powstało na początku lat 90, w seminarium redemptorystów w Tuchowie. Celem działalności grupy od początku była ewangelizacja na Wschodzie. Nie chodzi tu oczywiście o pierwszą ewangelizację. Mieliśmy służyć pomocą, gdyż w tamtym czasie brakowało księży, a Kościół odzyskiwał dopiero świątynie. Otworzyła się możliwość wyjazdów, by coś tam zrobić, ale brakowało ludzi do tego typu pracy – nie było księży i każda pomoc była wtedy bardzo ważna. O. Grzegorz Ruksztełło wyszedł z inicjatywą, by założyć grupę, która będzie udzielała takiej pomocy. Tak rozpoczęło się istnienie Zespołu Misyjnego „Wschód” i trwa do dziś. W tym czasie przez grupę przewinęło się ponad 150 osób świeckich, kilkudziesięciu ojców i kleryków. Zespół Misyjny przeprowadził ok. 200 rekolekcji na Wschodzie. Liczbę uczestników liczymy już w tysiącach. Mam dane sprzed dwóch, czy trzech lat i już wtedy było ponad 7000 uczestników, a od tego czasu przeprowadziliśmy jeszcze kilkanaście serii rekolekcji. Seria średnio liczy od 50 do 60 uczestników, ich pełna liczba z pewnością wzrosła.
Jurek: W naszym życiu miał miejsce pewien epizod. Przed laty, gdy byliśmy młodzi, ponieważ jesteśmy z tej samej miejscowości, razem byliśmy członkami młodzieżowej grupy parafialnej, prowadzonej przez jednego z naszych księży. Grupa nazywała się „Kometa”. Myślę, że to wydarzenie było bardzo ważne, ponieważ ksiądz, który ją prowadził – ś.p. ks. Stanisław Marek – zaszczepił w nas potrzebę niepoprzestawania tylko na tym, co jest teraz i co dotyczy tylko nas, ale by tą wiarą, tym entuzjazmem, radością dzielić się z innymi. Nasze członkostwo w Zespole Misyjnym „Wschód” jest naturalnym ciągiem tamtych wydarzeń. Co mogę powiedzieć, o moich odczuciach związanych z głoszeniem Ewangelii najbardziej ubogim i opuszczonym? Oczywiście, nie czuję się jakimś wielkim misjonarzem, bo wiadomo, że my robimy zupełnie co innego. Niemniej jednak, biorąc udział w takich wyjazdach, można spokojnie doświadczyć takiego przeżycia, jakie, przypuszczam, mają księża, którzy pracują tam na Wschodzie, wśród najbardziej opuszczonych. Spotkaliśmy się tam z zupełnie inną rzeczywistością. Często narzekamy, że w Polsce jest źle, może teraz się poprawiło, ale wcześniej spotykało się narzekanie, że brakuje nam tego wszystkiego, ale wystarczyło przejechać za granicę Polski i Ukrainy, by znaleźć się w trochę innej rzeczywistości. Te nasze wyjazdy pokazały nam, ze ciągle są ludzie, którzy potrzebują, a nawet łakną tej innej rzeczywistości – religijnego spojrzenia na życie. Pamiętam, jak podczas mojego drugiego wyjazdu pojechaliśmy na Ukrainę, do bardzo małej miejscowości Miżyniec: stary kościółek, bardzo miły proboszcz, i dzieci, które przyjechały z różnych okolicznych wiosek; dzieci bardzo, ale to bardzo ubogie. Ich ubóstwo było materialne – były bardzo słabo ubrane i słabo wyposażone na ten nasz przyjazd, a oprócz tego, dzieci często nie znały nawet podstawowych modlitw. I co ciekawe, były to dzieci zarówno z Kościoła katolickiego, jak i Prawosławnego czy Greckokatolickiego. Pamiętam, jak pewnego wieczoru zorganizowaliśmy nabożeństwo, połączone z wystawieniem Najświętszego Sakramentu przy zapalonych świecach. I nie zapomnę, że panowała wtedy przejmująca cisza. Te dzieci klęczały. Nie wiem, co działo się w ich sercach, ale te dzieci nie były rozbrykane, nie były rozwrzeszczane, ale skupione. Czuło się, jak mocno to przeżywają. Czuło się, że one zobaczyły coś innego. Nie wiem, czy miały takie doświadczenia wcześniej w parafii, ale to było autentyczne i w moim sercu wyryło się to na długie lata. Duże wrażenie zrobiła na mnie pobożność tych dzieci, które ciągle przecież szukają, idą do przodu. To nie są duże dzieci. Wtedy miały od sześciu, siedmiu lat do czternastu, piętnastu lat. Było to ujmujące.
Monika: Ja natomiast nie zapomnę mojego pierwszego wyjazdu. To było moje pierwsze zetknięcie się ze Wschodem, z byłymi republikami Związku Radzieckiego, ponieważ nigdy nie byłam za wschodnią granicą. Miałam jakiś opór przed przekraczaniem tej granicy. W Strzelczyskach, gdzie prowadziliśmy rekolekcje, były dzieci, które trochę bardziej niż w Miżyńcu, z racji tego, że jest to polska wioska, umiały polskie modlitwy, dużo wiedziały o polskości, o Kościele. Niezwykle mocnym wydarzaniem, mówiącym jak było wcześniej i jak bardzo głodni wiary byli ludzie zaraz po wojnie, było spotkanie z kobietą, która opowiadała dzieciom, o tych wydarzeniach. Ta kobieta opowiadała, że gdy nie było jeszcze kościoła w Strzelczyskach to ludzie chodzili do Mościsk, do jedynej świątyni w okolicy, gdzie posługiwali redemptoryści. Nie mieli oni tam klasztoru, gdyż został im odebrany. Był tam tylko kościół, gdzie posługiwał o. Ziober, który jako jedyny redemptorysta pozostał tam po wojnie. Nie mógł on odprawiać Mszy Świętych z wiernymi. Ale oni tak bardzo chcieli uczestniczyć we Mszach, że przychodzili z okolicznych wiosek do Mościsk i modlili się poza kościołem, gdy on odprawiał Mszę w środku. Gdy ta kobieta opowiadała to wydarzenie, była bardzo przejęta, natomiast dzieci – ich miny i ich zdziwienie świadczyły, że dla nich ta historia była nie do pomyślenia – jak można nie móc wejść do kościoła. Jak można nie móc uczestniczyć we Mszy, przecież one już mogą.
Monika: Myślę, że najlepszym świadectwem tego, że jesteśmy potrzebni jako Zespół, jako osoby mówiące o Chrystusie tam, na Wschodzie, jest to, że każdego roku, już sześć miesięcy przed wakacjami, księża pracujący na Ukrainie, Białorusi, Litwie i w Rosji, zgłaszają do ojca prowadzącego Zespół Misyjny potrzebę naszego pobyty tam, byśmy przeprowadzili rekolekcje i mówili o Chrystusie oraz kierowali te dzieci taką drogą, o jakiej od lat, zgodnie z założeniami redemptorystów, mówimy. Tym ubogim i najbardziej potrzebującym.
Jurek: Patrząc z perspektywy tych parunastu lat naszego bycia w Zespole, czy w ogóle z perspektywy istnienia Zespołu, istnieje ciągła potrzeba, by tam głosić słowo Boże, Ewangelię, to Obfite Odkupienie tym najbardziej opuszczonym, jakby to powiedział św. Alfons, bo oni naprawdę są opuszczeni. Może teraz to się trochę zmienia, ale przez wiele, wiele lat, ci ludzie żyli w innej rzeczywistości. To, co dla nich teraz robimy, że się tam pojawiamy; i nie chodzi nawet, że my tam jedziemy i coś mówimy czy działamy. Często nasza obecność, to że chcemy z nimi być, że wychodzimy do nich, że jesteśmy razem z nimi, to jest najważniejsze. Nie chodzi o to, byśmy robili tam jakieś wzniosłe rzeczy, coś zachwycającego. Wydaję mi się, że nie chodzi o to. Nasza zwykła obecność jest bardzo ważna dla tych ludzi tam na Wschodzie.
Autorzy: Jurek i Monika Karpińscy
This post is also available in: English (angielski) Español (hiszpański)