Przygoda – coś umocnionego czasem

Zobacz video

Napisy w twoim języku zamieszczone są w opcjach odtwarzacza YouTube.

Przeczytaj

Przygoda – coś umocnionego czasem

Z Markiem Sachą, który pracował jako świecki misjonarz w Boliwii rozmawia Dariusz Dudek.

Dzisiaj w Kościele Męsko-katolickim odwiedzimy kraje dalekie, gdyż naszym gościem będzie Marek Sacha, który dość długi okres swojego życia poświecił odległym krajom, czyli Boliwii, a dokładnie misjom w tamtym właśnie kraju. Buenas tardes, Marcos! ¿Que tal?

Muy buenas tardes! ¡No sabía que hablabas español

To by było mniej więcej wszystko, co jestem w stanie wydusić po hiszpańsku, ale muszę przyznać, że ten język bardzo mi się podobał i zawsze miałem miłe odczucia, kiedy go słuchałem czy używałem. I takie moje pierwsze pytanie – nim zapytam, jak się tam znalazłeś, na tej boliwijskiej ziemi – to pierwsza sprawa brzmi następująco: tęsknisz?

Nie ma dnia, żebym bardziej lub mniej nie pomyślał o Boliwii, o tamtym czasie, o tamtych osobach, gdyż przede wszystkim mam stały kontakt z tamtejszą ludnością, ale też przez takie prozaiczne na pozór przedmioty, pamiątki, rzeczy, których mam sporo, których nie pochowałem głęboko do szafy. Muszę przyznać, że zajmują większą część mojego pokoju. Kiedy je oglądam to wracają wspomnienia, więc tęskni się w jakiś specyficzny sposób i wspomina tamten czas.

Jeśli dobrze pamiętam z naszej rozmowy przed tym spotkaniem, mówiłeś, że w Boliwii spędziłeś półtora roku. Kiedy wyjechałeś? Kiedy wróciłeś?

Wyjechałem pod koniec listopada 2016 r., a na kilka dni przed dotarciem do Boliwii, udałem się jeszcze do Hiszpanii, żeby troszeczkę zmienić klimat – na ten cieplejszy. Chciałem również odwiedzić pewne ważne dla mnie miejsce, które nazywa się Torres Ciudad. Jest to sanktuarium Matki Bożej, której dużą cześć poświęcił mój patron Josemaría Escrivá de Balaguer, hiszpański święty, założyciel Opus Dei. Pisałem o nim pracę magisterską, dokładniej o jego maryjności, więc był to akt z jednej strony podziękowania, a z drugiej strony prośby w intencji tego czasu w Boliwii, który miałem spędzić. Wyjeżdżając nie wiedziałem dokładnie, na jak długo tam jadę – podpisałem kontrakt na rok i była to taka wstępna umowa między diecezją tarnowską, między mną, a tamtejszym biskupem. Taki był plan, ale co się mogło wydarzyć? Nie miałem biletu powrotnego, więc to był tak zwany „one way ticket”. Powróciłem ostatecznie w maju 2018 r. – 1 maja wyleciałem z Boliwii i byłem tutaj 2 maja. Historia wyjazdu jest bardzo długo i, szczerze powiedziawszy, trudno wskazać jeden moment decyzji. Po raz pierwszy w Boliwii znalazłem się w 2012 roku jako kleryk WSD w Tarnowie. Pojechałem tam na miesięczny staż i chcę powiedzieć, że „tam wszystko się zaczęło”. I właśnie wtedy, podczas jednej z wizyt na odległych wioskach – o ile dobrze pamiętam, ta wioska nazywała się Yaguaru, z pięknym kościołem franciszkańskim – tam pokazywała nam ten kościół zakrystianka. Niestety w tej parafii, w tym kościele nie było na stałe księdza, który by tam mieszkał, urzędował, był tylko ksiądz misjonarz, który raz na jakiś czas tam przyjeżdżał. Owa zakrystianka, gdy odeszliśmy od kościoła, ze łzami w oczach powiedziała, że mieszkańcy wioski chcieliby mieć swojego księdza. Nie takiego, który dojeżdża – choć oczywiście cieszą się z tego – ale takiego, który byłby tam na miejscu cały czas. Te słowa zapadły mi głęboko w pamięci i w sercu, i ja wtedy obiecałem, że wrócę. Nie wiedziałem jeszcze w jakiej formie! Musiałem czekać 4 lata po to, żeby się przekonać, że jednak pojadę tam jako świecki, żeby też pomóc w tej całej działalności.

Jak wygląda sam proces od decyzji „ja chcę jechać” przez „do kogo mam się zgłosić?”, i „co zrobić, żeby ten kontrakt popisać” – cokolwiek ten „kontrakt” znaczy? Jak wygląda „droga urzędowa” wyjazdu na misje osoby świeckiej?

Nie jestem do końca pewien, czy jestem najlepszym przykładam, bo u mnie, z racji tego, że byłem już w Boliwii, znałem dosyć dobrze język hiszpański, mogłem nieco przyśpieszyć ten proces. W normalnej sytuacji, osoba świecka jedzie do Warszawy, do Centrum Formacji Misyjnej, aby przez rok przygotowywać się do wyjazdu do kraju misyjnego. Ja, z racji tego, że już w jakiś sposób byłem – zwłaszcza językowo – przygotowany, mogłem razem z kurią tarnowską, z jej przedstawicielem księdzem Krzysztofem Czermakiem, który jest odpowiedzialny za misje w diecezji tarnowskiej i z drugiej strony biskupem Antonim właśnie tam w Boliwii, początkowo mailowo i telefonicznie ustalić termin przyjazdu. Kilka miesięcy przed moim wylotem przyjechał tu na wakacje biskup Antoni, odwiedził diecezję, moją rodzinę i spotkaliśmy się w kurii, aby porozmawiać i w ten sposób „umówiliśmy się”, a następnie podpisaliśmy kontrakt, ustalając, że wyjeżdżam na rok.

Mnie osobiście – i myślę, że wielu naszym słuchaczom i widzom – misjonarz kojarzy się z księdzem lub siostrą zakonną, którzy głoszą na ambonie, katechizują, sprawują sakramenty i tak dalej… A co może robić osoba świecka na misjach?

Może bardzo wiele. Może odpowiadając na to pytanie należałoby powiedzieć, czego nie może: nie sprawuje sakramentów i tego wszystkiego, co jest zarezerwowane tylko i wyłącznie dla księdza, ale poza tym może, jako osoba świecka, robić wszystko inne. Ja wyjeżdżając do Boliwii byłem skierowany do pomocy biskupowi Antoniemu: byłem jego sekretarzem, kierowcą, opiekunem całego domu, całego biskupstwa, katedry; razem z siostrami odpowiadałem też za katedrę, pracowałem w kurii, na którą składały się trzy osoby, mianowicie: biskup, pani sekretarka z Boliwii i ja. W tak zwanym „międzyczasie” – odrestaurowaliśmy też 10 pokoi w naszym domu, po to, żeby je wynajmować i mieć trochę pieniędzy na utrzymanie.

Jeżeli zaś chodzi o wiarę… ja zawsze mówiłem, że może i jadę tam czegoś nauczyć Boliwijczyków, ale tak naprawdę zawsze wracałem nauczony czegoś przez miejscowych. I ktokolwiek chciałby wyjechać i tylko chcieć uczyć, to choć jest to zrozumiałe, to nie jest do końca postawa misjonarza, czy chrześcijanina, bo na dobrą sprawę też musimy się uczyć i powinniśmy się uczyć od tych, którym głosimy, więc pomimo tego, że ich wiara trwa trochę krócej od naszej, z historycznego punktu, to nie oznacza wcale, że jest ona uboższa czy gorsza. Przyznam, że ich wiara zapierała mi czasami dech w piersi; czasami byłem pozytywnie zaskoczony, ale czasami też negatywnie, bo wystarczy, że na przykład pada deszcz i oni już do kościoła nie przyjdą tak tłumnie, jak przy ładnej pogodzie. Przyjdą osoby mocno wierzące, z zasadami, ale gdy inni zobaczą, że mocno pada, no to już nie wybiorą się  na Mszę.

Wspominałeś o marzeniu, o trudzie, o pewnym wysiłku, który wiąże się choćby z wyjazdem… to jest taki idealny opis przygody. Myślę, że słowo „przygoda” nieodłącznie jest związane ze słowem „mężczyzna” – co o tym myślisz? Czy mężczyzna potrzebuje przygód?

To pewnie zależy od mężczyzny. Bo są tacy, którzy potrafią przesiedzieć na kanapie całe życie i się nie ruszać. Ja jestem osobą dosyć aktywną – może teraz koronawirus trochę mnie ograniczył. Ja nie potrafię długo siedzieć na jednym miejscu i myślę, że akurat u mężczyzny, który, patrząc na historię, był odpowiedzialny za poszukiwanie pożywienia, utrzymanie rodziny i tak dalej, w jego genach i krwi jest ten aspekt przygody. Warto jednak rozpoznać jaka to jest przygoda: czy chodzi tu o turystykę, czy o Bożą przygodę na płaszczyźnie religijnej.

Wrócę jeszcze do kwestii pragnień, bo jest to temat dla mnie ważny i istotny. Jak słuchać swoich pragnień? Jak je usłyszeć? Jak dotrzeć do tego, co siedzi głęboko w sercu człowieka?

Czas. Myślę, że czas jest najlepszą odpowiedzią. Najlepszym, co powiedział do mnie biskup w 2014 roku, kiedy ja byłem „w gorącej wodzie kąpany” jako młody chłopak i mówiłem, że ja już mogę zostać, to: „Daj sobie czas. Przemyśl, zastanów się, oczywiście też na kolanach i rozmawiaj z ludźmi – z rodziną zwłaszcza – i odkryj, czy to jest twoje pragnienie, czy to jest tylko zachcianka”. Taka chwilowa chęć zaspokojenia przygody, ale pisanej małą literą. Bo mówiąc o tej Przygodzie pisanej wielką literą, to trzeba stwierdzić, że to jest coś umocnionego. Potwierdzonego czasem. Jeśli to trwa dłużej niż jeden dzień, niż jeden tydzień to daje pewność o słuszności…

Czas jest pojęciem względnym i dla jednego wystarczy miesiąc na rozeznanie, a drugi potrzebuje 10 lat żeby się do czegoś przekonać – i mam tu na myśli wszystko: drogę życiową, zawód… Ale jeżeli gdzieś głęboko w sercu wiesz i jesteś pewien tego, że na wszystkie ludzkie sposoby przemyślałeś i przeanalizowałeś daną sprawę (czasami warto wypisać na kartce plusy i minusy – ja osobiście tego nie robiłem, ale myślę, że moja głowa to robiła, trochę nieświadomie). Jeżeli ty jesteś spokojny i dalej przekonany, że chcesz to zrobić, i jest to też – mniej lub bardziej – prawe pragnienie, bo mówimy o takich właśnie pragnieniach, to Pan Bóg ci pobłogosławi w tym wszystkim, bo to jest Jego głos we wnętrzu, który powinniśmy odczytywać.

A co doradził byś komuś, kto czuje w sercu takie pragnienie, żeby zaryzykować i wyjechać na dłużej na misje?

Jeżeli jesteś wolny, jeżeli twoje zdrowie ci pozwala i całą sytuacja twojego życia – to jedź. Nie zastanawiaj się! Ja wyjechałem i tego nie żałuję, gdybym nie wyjechał, na pewno nie wydarzyło by się wiele rzeczy: po pierwszy, nie rozmawialibyśmy tutaj, a po drugie – nie dałoby mi to nigdy spokoju.

Oczywiście, to nie jest tak, że wszyscy będą ci przyklaskiwać – ja miałem też ciężki okres z najbliższą rodziną, bo to jednak nie jest łatwa decyzja, żeby wyjechać do niebezpiecznego kraju, więc trochę to trwało, nim to zaakceptowali i pogodzili się z tym. Przez długi czas, jeszcze w trakcie mojego pobytu, gdy było ciężko, widzieli jednak, że sam pochodzę do tego ze spokojem i to było naprawdę głębokie doświadczenie, musieli wprost to zaakceptować. Nie można się zatem zrażać, jeżeli ktoś ci powie: „Co ty wyrabiasz?!”. Na pewno pojawi się wiele osób, które powiedzą: „Nie marnuj sobie życia w ten sposób”, „To jest bez sensu”, „Przecież masz pracę” i tak dalej. Ja miałem pracę, ale wewnętrzny głos – jeżeli się go nie spełni – pozostanie i ciężko go  czymkolwiek później, zwłaszcza rzeczami materialnymi, zagłuszyć, więc jeżeli tylko drzemie w tobie jakiś głos, rozeznaj go, później rozmawiaj z odpowiednią osobą i odważ się na to, bo naprawdę warto. Osoba, która wraca z misji, wraca przemieniona, nauczona, bo każdy wyjazd, otwiera oczy. A czyni to zwłaszcza wyjazd do krajów biedniejszych, do sytuacji, gdzie jest trudniej – od razu doceniamy też to, co mamy tutaj. Wracamy i inaczej patrzymy, inaczej rozmawiamy z ludźmi, zwracamy uwagę na inne rzeczy. Z wyjazdu misyjnego, poza kilkoma bakteriami i wirusami, które możemy ze sobą przywieźć, wrócimy tylko i wyłącznie ubogaceni – takie jest moje zdanie.

Dzięki ci wielkie za twoje świadectwo, za tę historię przygody z Boliwią i tym czasem, który tam spędziłeś i tą radością, która jest w tobie cały czas oraz za te porady, jak szukać, jak znaleźć i realizować to własne pragnienie, które jest w każdym z nas, w każdym mężczyźnie, gdyż Pan Bóg je tam zaszczepił. Dzięki serdeczne, że jesteście z nami, że nas oglądacie i słuchacie. Zapraszamy do subskrybowania naszego kanału na YouTubie, do śledzenia nas na Facebooku oraz Instagramie i do zobaczenia w następnych filmach w naszym Kościele Męsko-katolickim.

This post is also available in: English (angielski) Español (hiszpański)


Aktualności